niedziela, 29 marca 2015

Z Zuzą Miśko o konsumowaniu

Są tacy ludzie, których uwielbia się od razu. Z intuicji, bez myślenia. Świetny wernisaż świetnej Zuzy Miśko w Bilym Konicku. Zuza niebanalna - piękne grafiki i dobre opowieści. O japońskiej potrawce z mózgu kraba, o  seksownym rzeźniku z Niekłańskiej i osełce masła z krzyżem, białych udach dziewicy i rybaku z flądrą piękną jak dziewczyna. Z Zuzą Miśko o konsumowaniu - niebanalnie i barwnie. Winogrona i rozmowa, różne światy, wszystko ważne - kwiaty mniszka, płanetnicy i tsunami.
W Konicku na luzie - bez szpilek, szminek i póz.

http://zuzamisko.com/artworks/filter/Tales-of-Consumption



piątek, 27 marca 2015

Trzmiel z plemienia Bombini

Wściekła na życie obudziłam się dzisiaj. Trzasnęłam drzwiami i poszłam sobie.
Siedział smutny i zdruzgotany na środku piaszczystej drogi. Właściwie leżał zrezygnowany, bez życia. Wepchnęłam go palcem na kawałek liścia i kilometr szliśmy w słońcu do domu. Po drodze zrobiło mu się trochę cieplej i rozpoczął marsz przez zawiłości żyłek i pozostałości liścianej blaszki. Trochę mieliśmy kłopotów, bo nie wiedziałam  na ile nasza krótka znajomość powstrzyma trzmiela od użądlenia mnie w zestresowany palec.
Wpadłam jak bomba do domu.
- Cukru z wodą, szybko - wrzasnęłam do mamy.
Miły kamyk ogrzany słońcem z niewielka niecką na cukrowy syrop okazał się idealny. Trzmiel wysunął trąbkę czy jak to się u trzmiela nazywa i jadł, jadł, jadł... Jadł.
- Myślisz, ze on ma jakieś hamulce?
- Na pewno jest rozsądny, córeczko. Czy dałaś mu już jakieś imię? Może Paweł będzie odpowiednie? - zadumała się mama.
Siedziałyśmy przy stole i jadłyśmy drożdżówki. Paweł siedział na kamieniu i pił syrop. Smugi słońca kładły się na obrusie, drożdżówkach i trzmielu.
 - Czy poczęstować go kawałkiem drożdżówki?  - gościnność mojej mamy nie zna granic.
Trzmiel pozwolił pogłaskać miękkie futerko na grzbiecie. Kruszonki nie chciał. Tymczasowe mieszkanie za to dostał w koszyku. Pewnie to trzmielica, królowa gotowa do składania jaj. Miło byłoby gdyby skorzystała z gościny. Jeśli zdecyduje inaczej - trudno. Sympatycznie ją gościć. Trzmiel anioł na poprawę humoru. Zaczęło padać. Mokra ziemia pachniała wiosną.

A swoją drogą bardzo pobudza moją wyobraźnię: trzmiel z plemienia Bombini - dzielny malutki wojownik. Ale to już temat na inną historię.

fot. Kinga Kłosińska

Trzmiel ziemny (Bombus terrestris L.) − gatunek z rodziny pszczołowatych. Zaliczany do pszczół właściwych, plemienia trzmiele (Bombini). Tworzy niewielkie sezonowe gniazda pod ziemią lub pod kamieniami, w których bytuje nie więcej niż kilkaset osobników. Na wiosnę królowa opuszcza ziemną kryjówkę i wyrusza na poszukiwanie odpowiedniego miejsca na gniazdo. U trzmiela ziemnego to najczęściej podziemne nory. Matka znosi do gniazda różne materiały, którymi wyściela wnętrze. Następnie buduje beczułkowate plastry, do których składa jaja. Po około 3 tygodniach pojawiają się pierwsze robotnice. Po 3 dniach są zdolne do lotu i przejmują wszystkie funkcje w gnieździe (budowanie nowych komór, znoszenie pyłku). Pod koniec lata pojawiają się samce i młode królowe. Gniazdo zbliża się do rozpadu. Młode królowe po zapłodnieniu przez samce szukają miejsca na przezimowanie, aby na wiosnę założyć nowe gniazda.
źródło:  http://pl.wikipedia.org/wiki/Trzmiel_ziemny

fot. Kinga Kłosińska

PS
Odleciał. Po angielsku, bez pożegnań.
- Szkoda. - zasmuciła się mama - Myślałam, że zostanie chociaż do śniadania.

czwartek, 26 marca 2015

Wczoraj

Im gorsza noc tym lepszy dzień. Tak mam. W ciemnych godzinach pralka duszy wiruje na pełnych obrotach. Pierze, czyści, wyciera - pytania, odpowiedzi, pożegnania.
O świcie szaro jeszcze. Alarm u sąsiadów. 40 minut wycia, piąta zero siedem. Zbawienie. Zebrałam się z łóżka. Tyle czasu do wieczora. Ptaki grają, pościel w słońcu na balkonie. Karmię dżemem biedronkę na szybie. Lubi! W mękach próbuję przypominać sobie asany. Ręka, noga, ręka, głowa. Kręgosłup jakiś nie taki. Trzeszczę i zgrzytam. Ciało lubi, ja cierpię. Słońce w oknach jak latarnia prosto w oczy. Szczerzę zęby. Głupia mina tak o świcie. Nowy kamyk.. Alarm  był jak znak drogowy. Wprost - rusz tyłek.
Codzienna ogrodowa pielgrzymka. Spacer w trampkach, wiatr wywiewa myśli z głowy. Drą się sroki. Leszek i Malina flirtują przez siatkę. Kundle uczuciem zalane. Grabię, łażę, macam drzewa. Psom wiążę wiosenne bandany. "Ależ ty infantylna jesteś" mruczę do siebie i pędzę sprawdzić czy mrówki wyznaczyły już korytarze w korze starego dębu. Nie ma. Szkoda. Trzeba czekać, przyjdzie pora.
"Kinia mała to ty byłaś" gada ego. Siedzimy w słońcu, grzejemy twarze.  "Mała Kinia brała rower i jechała przed siebie. Jechać i tyle" - tłumaczę.  "O to chodzi, życie płynie". Ego zrzędzi. Wytrzymuję. Dumna jestem.
Myję okna. Sprzątam liście. Nowe piękne znaleziska. Żonkil, rosówka, klony młode jak śmigiełka. W zachwytach jestem. Obiad, zmierzcha. Daję masaż. Szczypta magii na dobranoc. Zapach Indii od kadzideł. W łóżku Durrell. Bo kto inny? Pająk, sroka, wodne stwory. Czytaliście? Dobrej nocy.

fot. Kinga Kłosińska


poniedziałek, 23 marca 2015

Lekcja z Zagros

Podróżnik - Łukasz Supergan. Siedział przy stole przykrytym żakardowym obrusem i opowiadał o drodze - wyważony i spokojny.
- Nie boisz się nigdy - zapytałam - tak sam, na pustkowiu? O taki strach pytam, co w głowie siedzi głęboko i wyłazi nagle i zalewa. Nie, że realne straszydła jakieś - burza na grani, bandyci i niedźwiedzie.
- Nie. Muszę ufać sobie.

Rozmawialiśmy tak z grupą znajomych w małym pubie zaraz po pokazie slajdów Łukasza Supergana, który samotnie przeszedł w 3 miesiące 2500 km przez góry Zagros w Iranie.

Więcej o samotnych podróżach tu:
http://www.lukaszsupergan.com/


źródło: http://ms.wikipedia.org/wiki/Banjaran_Zagros#/media/File:Iran_topo-fr.jpg

A jakby chciał ktoś o zaufaniu do siebie, z innej trochę perspektywy - to link do strony Ani Kiestrzyń, którą uwielbiam. Dobrze  robi na głowę.  http://ezoszczecin.pl/plan-duszy/

piątek, 20 marca 2015

Słońce w nowiu

Mama miotała się nerwowo po pokoju w poszukiwaniu starego RTG z kręgosłupem mojej siostry.
- Co ty robisz? - wymruczałam spod kołdry.
- Zaćmienie.
- Rany boskie, jeszcze nie ma dziewiątej.
- To nic, zaćmienie - w jej głosie brzmiała niebezpieczna determinacja.
RTG nie było nigdzie. Zanim zdążyłam wygrzebać się z łóżka mama rozebrała na części ramkę z portretem prababci i osmaliła szybkę nad świecą.
Lekko nieprzytomna z kawą w kubku  pognałam za nią do ogrodu. I nie myślałam, że tak. Nie myślałam, że coś, że w ogóle. I  wszystko się zmieniło.
Zamilkły ptaki. W powietrzu cisza. W ogrodzie cisza. Taka cisza,  która czasem przychodzi w letnie wieczory. I  chcesz tylko siedzieć i patrzeć. I to najważniejsze na świecie jest. Siedziałam i patrzyłam. I najważniejsze na świecie to było. Kawa stygła. Księżyc zbierał światło. Pomarańczowe słońce w nowiu.W naszej osmalonej szybce wyglądało jak nadgryziona pomarańcza.  W duszy cisza. Ogród zatrzymał się w pół ruchu.
Księżyc, niezauważalnie, jak zły humor, gryzł pomarańczę. Światło i cień. Myśli dobre i myśli złe. Jak zwykle zamotana w swoich rozważaniach poczułam głupią ulgę. Górka, dołek, górka, dołek. Słońce w złym humorze.
- Ciekawe, czy ono, Słońce,  lubi jak mu ktoś na światło najeżdża? - pomyślałam. Wkurwione słoneczne ego szaleje teraz i ciska słoneczną plazmą. Dzieci w telewizji mówiły potem, że widziały jak od słońca odpadały "takie kawałki". Odpryski słonecznej wściekłości.
Nic nie odpadło. Cierpliwe było. Jemu nieczęsto się to przydarza. Mój księżyc częściej na słoneczną stronę wjeżdża.  Słońce czekało. Ptaki czekały. Ogród czekał. Księżyc wolniutko znikał.
Wypiłam zimną kawę. Mój księżyc właśnie pakował manatki.


rys. Kinga Kłosińska






środa, 18 marca 2015

Dziewczynka w niebieskiej sukience

Lęk zapukał  nocą w szyby trójkątnego okienka na poddaszu.  Zaspana wyskoczyłam z łóżka.  Ktoś głośno  wołał mnie po imieniu. Wyjrzałam na zewnątrz.  Za oknem siedziało sobie wspomnienie. W miejscu okropnej nowoczesnej willi sąsiadów  rozciągała się zadrzewiona, nieogrodzona posesja i piaszczysta ścieżka, na której z dzieciakami z sąsiedztwa rysowałam palcem u nogi zagadkowe esy-floresy.  Spojrzałam w dół.  Zamiast spranego t-shirta, który pracuje u mnie jako piżama zobaczyłam moje opalone nogi wystające spod  niebieskiej sukienki ze złotymi guziczkami. Ulubionej. Lęk rósł. Wypełzał zza szafy. Straszył teraz w każdym kącie ciemnego pokoju. Przerażający nieokreślony strach o wielkich czarnych oczach.
Obudziłam się ledwo łapiąc oddech. Pies spał spokojnie w nogach. Ciemny pokój i smugi światła wpadające zza cienkich firanek. Sterta książek na indyjskim pufie i zarys nocnej lampki ubranej w kolorowy szalik. Długą chwilę walczyłam ze sobą żeby nie włączyć światła. Jestem  dorosła i nie boję się ciemności - uświadamiałam sobie powoli. Przytuliłam poduszkę.  Przytuliłam dzieciaka, który stał przed chwilą w oknie.. Małą dziewczynkę, która nocami czytała setki książek aby uciec od strachów i ciemności. Książki, te najważniejsze na świecie, zawsze czekały na nią ułożone w  wielkiej pomarańczowej torbie obok łóżka. 
Leżałam spokojnie i przypominałam sobie ten strach połykany razem ze łzami. Strach, którego nie zrozumie nikt dorosły.  Rodzice, babcie ani nawet najukochańszy miś. Strach, który nie jest strachem racjonalnym, jakąś przyczynowo-skutkową relacją z rzeczywistością, obawą o przyszłość.  Strach przed nienazwanym, które czai się złowieszczo w rogach pokoju, za szafą, pod łóżkiem, w stercie ubrań rzuconych w pospiechu na krzesło. Leżałam i tuliłam dziewczynkę w niebieskiej sukience. Ona marzyła o koniu na biegunach, ja o podróży na pustynię.
Strach o wielkich oczach posiedział chwilę z nami i ruszył w swoja stronę. 
To było dobre rozstanie. Integracja lęku - DIY.

Kinga Kłosińska, technika własna na papierze




A to dla tych, którzy jak ja podróżowali nocą przez inne światy i nie zdążyli popatrzeć w niebo. 
Zorza nad Polską.


fot. Maciej Ramos,  http://www.maciejramos.pl/

poniedziałek, 16 marca 2015

Domino, liście i 10 byków zen

Malutka pani Martine Batchelor siedziała w sali wykładowej Muzeum Azji i Pacyfiku. Krótko ostrzyżone siwe włosy, skupiona twarz, szary sweter. Spodziewałam się bardzo poważnego wykładu o buddyzmie zen. Dostałam znacznie więcej. Prostą opowieść o drodze. Sufizm, joga i hiperwentylacja nago. Głośny śmiech  na sali - nikt nie spodziewał się takich ekscesów na drodze przyszłej mniszki surowego buddyzmu zen.
- Ale to nie przyniosło odpowiedzi - zaśmiała się - po tygodniu powiedziałam grupie, że rezygnuję. 
Buddyzm tybetański, a wreszcie ostateczne  odnalezienie celu w koreańskim aśramie.  Opowieść o tym, że nie ma sensu poddawać się, bo na końcu każdej ścieżki, nawet najbardziej dziwacznej i krętej zawsze czeka to, czego szukamy. Byka trzeba złapać za rogi, pociągnąć, a potem lina luzuje się. I od nowa ale już z innego poziomu.
Długa droga europejskiej dziewczyny do wielogodzinnych medytacji.
- Uciekałam z sali po godzinie, kiedy inni zostawali tam na kolejne dziewięć. Pomagałam w kuchni, uczyłam się koreańskiego, bo wydawało mi się to bardziej pożyteczne.
I słowa mistrza, które wszystko zmieniły.
- Wyjdź poza siebie. Przekrocz. 
I przekroczyła.
Po powrocie z aśramu pani Bachelor zamieszkała w rodzinnym domu.
- Każdego wieczoru grałam z moją babcią w warcaby. Była jesień. Co chwilę wybiegałam na dwór aby zamieść kilka spadających liści, które przerażały babcię. I zastanawiałam się – czy jest to wystarczająco heroiczne? Heroizm codzienności, zwyczajnych chwil, miłość do życia i każdej czynności. I poczułam tę miłość. Do wieczornych krzyków sąsiadki  kiedy nawołuje kocicę – łajzę – „Fiona, Fiona, Fioooona, gdzie ty jesteś?”, do piania koguta nad ranem, do każdej minuty, kiedy mogę w ogrodzie wystawić twarz do słońca, do psa rozwalającego się w moim łóżku, do pani ze sklepu, która zatrzymuje mnie przydługimi opowieściami o serialach.  Takie proste zadowolenie z tego co jest. Nie żadna tam patetyczna wdzięczność, z którą jakoś nie umiałam sobie nigdy poradzić. Żadne tam modne na FB wypisywanie za co i dlaczego. Zwyczajnie tak - lubię być.
O dziesięciu bykach zen:


żródło:   https://magivanga.wordpress.com/2013/01/25/10-bykow-zen/
                         
A o takim zwykłym zadowoleniu ładnie mówi Ajahn Brahm. Słucham sobie i się uczę.






niedziela, 15 marca 2015

Anioł na pustyni

Zawaliłam dziś coś ważnego. I co? I nic. Upadłam to wstanę. Nagroda dla poturbowanej. Szal koralowy z indyjskiego sklepu. Mydło za 3,90 z Rossmana. Żadne tam organiczne, za to z mandalą brokatową na butelce. Zjem kartofle, a na deser mam marchewkę. Na kawę lecę na Pocztę Główną.  Za złotówkę taką, z automatu. I cudownie jest. Deszcz leje. Utknęłam jak korek w dupie.  I co? I nic. Poczekam.
Bywałam szczęśliwa i zatopiona w beznadziei. Czasem pakowałam plecak i jechałam w świat, a czasem bywałam przykładną prawie żoną.  Coś uwierało.  Przerobiłam masę kursów duchowości i szczęśliwości wszelakiej. Dawałam się pulsingować i wyświetlać na ciele energie kwiatów.  Przechodziłam procesy,  tkwiłam w dziwacznych medytacjach i sesjach oddechowych.  Przerobiłam lekcje z guru typu – „to teraz plum, jak kamyk, schodzimy do poziomu serca” i „koniecznie musisz zrobić ustawienia, bo masz nieuzdrowione relacje 100 pokoleń wstecz”. Wstaję z łóżka i potykam się o sterty książek na podłodze. Rozwój duchowy, sufizm, buddyzm, poradniki, pomocniki. Trochę głupio, trochę mądrze. Pewnie bez tego wszystkiego nie doszłabym do teraz. Pewnie w cieplarnianych warunkach, z miłym mężem, samochodem i dochodowa pracą nie dłubałabym  sobie łyżeczką w pancerzyku. Pewnie nawet nie zauważyłabym, ze zamieszkałam w kokonie.  W sercu wdzięczność.  Za każdą mnie.
Zaklejone uśmiechem dziury, resztki masek na twarzy, łaty z cudzych opinii, plastry z „dam radę”. Wszystko to urosło jak pancerzyk gruby, a w środku galareta. Coś tam dłubnęłam, jęknęło, stuknęło i odpadło.  Uśmiechnij się do świata  - mówili.  A w dupie tam – do siebie się uśmiecham. Do każdego dnia, miesiąca i roku kiedy dawałam sobie w tyłek. Bo coś, bo ktoś, bo ważniejsze, bo mądrzejsze, bo lepsze. I wybaczam. Sobie, bo komu? Związki, których nie umiałam  docenić i związki, w których  tkwiłam bez sensu. Praca, która kochałam i taka, która doprowadzała do łez. Miotanie się i upadki. Stawanie na nogi. Głupie decyzje i wieczne dopierdalanie sobie, brak uważności i zakręcone noce. I przestałam właśnie robić cokolwiek, bo cokolwiek przestało mnie cieszyć. „Bo trzeba przecież jakieś pieniądze zarobić." Taka myśl czy przetrwam jakoś kolejne dni wyrywała skrzydła przy dupie samej. Lęk, lęk, lęk. Pasja umiera od tego. Umarła – wstanie. Może jeszcze nie jutro. Cierpliwość. 
Egipt:
-  Wyglądacie jak anioły – pojawił się nagle, powiedział i odszedł. Piaskowa gallabija i biały zawój na głowie.  Arab, kierowca, który przywiózł nas na pustynię. Reszta gdzieś odjechała warczącymi quadami.  Dharmasetu, najlepszy przyjaciel w drodze, poszedł ze mną szukać pustki i ciszy. Usiedliśmy spokojni oparci plecami o kamień. Zaufanie. Kiedyś.
Warszawa:
Stoję na pustyni.  Obok Aloha Van Daath – anioł pustki. Mocno trzyma mnie za rękę. Stoimy tak sobie – i nic. Z tyłu nic, z przodu nic. Pusta przestrzeń. Zaufanie. Dziś. 

I link, gdybyście mieli ochotę o Aloha Van Daath poczytać http://www.czasduszy.pl/aktualnosc-Pluton__Daath__Aloha_van_Daath-13532709236215.html

rys. Kinga Kłosińska




piątek, 13 marca 2015

Myśli o niebieskich migdałach

Właśnie przepłynęłam po raz kolejny moje prywatne Morze Sargassowe. Szerokie tym razem było jak jasna cholera.  Nie utonęłam, nie skoczyłam, nie oszalałam. Trochę posiedziałam sobie w śpiworze i wypłynęłam. Jak się przejdzie w życiu to czy tamto, to później jest już łatwiej. Za każdym razem trochę krócej. I mądrzej. W śpiworze, popłakałam sobie, wysnułam wnioski, przyjęłam lekcję, trochę popisałam, trochę poczytałam. Nigdy nie zdradzać siebie – pomyślałam i wylazłam. Nigdy, przenigdy i za żadną cenę, bo i tak wszystko wróci w trudniejszej wersji. Pogadałam z duszą. Jeszcze dobrze się, wbrew pozorom, nie znamy ale jest nieźle. Zaczynam wiedzieć wreszcie, czego dusza pragnie. A pragnie tego, czego zawsze pragnęła. Pragnęła już jako dzieciak mały gapiąc się w telewizor na opowieści australijskiego podróżnika. Potem dusza jeździła w Polskę. Potem dalej. Zawsze pisała pamiętniki. A potem zapomniała o sobie. Też było fajnie. Praca w kolorowych magazynach, dużo zamieszania, dom, psy. Ale czegoś duszy brakowało. Gdzieś w farfoclach, pod dywanem coś uwierało i skrzypiało czasem. I w końcu przestało skrzypieć i wybuchło. I padłam. I tonęłam. Jeszcze tydzień temu tonęłam. A teraz siedzę sobie na plaży własnego łóżka i , jakby to powiedzieć - jestem zadowolona. Dotarło – nic nie muszę. Nie słucham już porad co powinnam. Jeszcze parę dni temu w poczuciu winy i obowiązku miotałam się jak piłka do squash. A teraz idę sobie. Idę bez mapy ale idę. Ludzie jak drogowskazy z uporem i pełni dobrych intencji wskazują drogę do domów. Do własnych domów. Ja jestem w drodze. Krok za krokiem, blisko siebie, z ufnością wciąż troszkę podszytą lękiem.
Wstaję rano, otwieram okno i uśmiecham się do nieba. Leżę w łóżku i czytam książki o podróżnikach. I marzę. I rozgaszczam się w swojej nowej samotności. I jestem szczęśliwa. Właśnie tu, w ciszy, tuż przy ziemi na którą upadłam. Leżę  i macham nogami. Jem jabłko i myślę o niebieskich migdałach.  

A jak mi smutno, to sobie robię prywatna pustynię z kołdry.

fot. Kinga Kłosińska
 

wtorek, 10 marca 2015

Przyszła

Po pierwsze - są pąki na żonkilach w ogrodzie,
po drugie - pierwszy cytrynek szaleje w krzakach,
po trzecie - piegi na policzkach wyłażą w niebotycznych ilościach.
Chyba przyszła nareszcie.


fot. Kinga Kłosińska