niedziela, 15 marca 2015

Anioł na pustyni

Zawaliłam dziś coś ważnego. I co? I nic. Upadłam to wstanę. Nagroda dla poturbowanej. Szal koralowy z indyjskiego sklepu. Mydło za 3,90 z Rossmana. Żadne tam organiczne, za to z mandalą brokatową na butelce. Zjem kartofle, a na deser mam marchewkę. Na kawę lecę na Pocztę Główną.  Za złotówkę taką, z automatu. I cudownie jest. Deszcz leje. Utknęłam jak korek w dupie.  I co? I nic. Poczekam.
Bywałam szczęśliwa i zatopiona w beznadziei. Czasem pakowałam plecak i jechałam w świat, a czasem bywałam przykładną prawie żoną.  Coś uwierało.  Przerobiłam masę kursów duchowości i szczęśliwości wszelakiej. Dawałam się pulsingować i wyświetlać na ciele energie kwiatów.  Przechodziłam procesy,  tkwiłam w dziwacznych medytacjach i sesjach oddechowych.  Przerobiłam lekcje z guru typu – „to teraz plum, jak kamyk, schodzimy do poziomu serca” i „koniecznie musisz zrobić ustawienia, bo masz nieuzdrowione relacje 100 pokoleń wstecz”. Wstaję z łóżka i potykam się o sterty książek na podłodze. Rozwój duchowy, sufizm, buddyzm, poradniki, pomocniki. Trochę głupio, trochę mądrze. Pewnie bez tego wszystkiego nie doszłabym do teraz. Pewnie w cieplarnianych warunkach, z miłym mężem, samochodem i dochodowa pracą nie dłubałabym  sobie łyżeczką w pancerzyku. Pewnie nawet nie zauważyłabym, ze zamieszkałam w kokonie.  W sercu wdzięczność.  Za każdą mnie.
Zaklejone uśmiechem dziury, resztki masek na twarzy, łaty z cudzych opinii, plastry z „dam radę”. Wszystko to urosło jak pancerzyk gruby, a w środku galareta. Coś tam dłubnęłam, jęknęło, stuknęło i odpadło.  Uśmiechnij się do świata  - mówili.  A w dupie tam – do siebie się uśmiecham. Do każdego dnia, miesiąca i roku kiedy dawałam sobie w tyłek. Bo coś, bo ktoś, bo ważniejsze, bo mądrzejsze, bo lepsze. I wybaczam. Sobie, bo komu? Związki, których nie umiałam  docenić i związki, w których  tkwiłam bez sensu. Praca, która kochałam i taka, która doprowadzała do łez. Miotanie się i upadki. Stawanie na nogi. Głupie decyzje i wieczne dopierdalanie sobie, brak uważności i zakręcone noce. I przestałam właśnie robić cokolwiek, bo cokolwiek przestało mnie cieszyć. „Bo trzeba przecież jakieś pieniądze zarobić." Taka myśl czy przetrwam jakoś kolejne dni wyrywała skrzydła przy dupie samej. Lęk, lęk, lęk. Pasja umiera od tego. Umarła – wstanie. Może jeszcze nie jutro. Cierpliwość. 
Egipt:
-  Wyglądacie jak anioły – pojawił się nagle, powiedział i odszedł. Piaskowa gallabija i biały zawój na głowie.  Arab, kierowca, który przywiózł nas na pustynię. Reszta gdzieś odjechała warczącymi quadami.  Dharmasetu, najlepszy przyjaciel w drodze, poszedł ze mną szukać pustki i ciszy. Usiedliśmy spokojni oparci plecami o kamień. Zaufanie. Kiedyś.
Warszawa:
Stoję na pustyni.  Obok Aloha Van Daath – anioł pustki. Mocno trzyma mnie za rękę. Stoimy tak sobie – i nic. Z tyłu nic, z przodu nic. Pusta przestrzeń. Zaufanie. Dziś. 

I link, gdybyście mieli ochotę o Aloha Van Daath poczytać http://www.czasduszy.pl/aktualnosc-Pluton__Daath__Aloha_van_Daath-13532709236215.html

rys. Kinga Kłosińska




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz