Bywałam
szczęśliwa i zatopiona w beznadziei. Czasem pakowałam plecak i jechałam w świat, a czasem bywałam przykładną
prawie żoną. Coś uwierało. Przerobiłam masę kursów duchowości i szczęśliwości
wszelakiej. Dawałam się pulsingować i wyświetlać na ciele energie kwiatów. Przechodziłam procesy, tkwiłam w dziwacznych medytacjach i sesjach
oddechowych. Przerobiłam lekcje z guru
typu – „to teraz plum, jak kamyk, schodzimy do poziomu serca” i „koniecznie
musisz zrobić ustawienia, bo masz nieuzdrowione relacje 100 pokoleń wstecz”. Wstaję
z łóżka i potykam się o sterty książek na podłodze. Rozwój duchowy, sufizm,
buddyzm, poradniki, pomocniki. Trochę głupio, trochę mądrze. Pewnie bez tego wszystkiego nie doszłabym do
teraz. Pewnie w cieplarnianych warunkach, z miłym mężem, samochodem i dochodowa
pracą nie dłubałabym sobie łyżeczką w pancerzyku.
Pewnie nawet nie zauważyłabym, ze zamieszkałam w kokonie. W sercu wdzięczność. Za każdą mnie.
Zaklejone uśmiechem
dziury, resztki masek na twarzy, łaty z cudzych opinii, plastry z „dam radę”.
Wszystko to urosło jak pancerzyk gruby, a w środku galareta. Coś tam dłubnęłam, jęknęło,
stuknęło i odpadło. Uśmiechnij się do świata - mówili. A w dupie tam – do siebie się uśmiecham. Do
każdego dnia, miesiąca i roku kiedy dawałam sobie w tyłek. Bo coś, bo ktoś, bo
ważniejsze, bo mądrzejsze, bo lepsze. I wybaczam. Sobie, bo komu? Związki,
których nie umiałam docenić i związki, w
których tkwiłam bez sensu. Praca, która kochałam i taka, która doprowadzała do łez. Miotanie się i upadki. Stawanie na nogi. Głupie decyzje i wieczne
dopierdalanie sobie, brak uważności i zakręcone noce. I przestałam właśnie robić
cokolwiek, bo cokolwiek przestało mnie cieszyć. „Bo trzeba przecież jakieś
pieniądze zarobić." Taka myśl czy przetrwam jakoś kolejne dni wyrywała skrzydła przy dupie samej. Lęk, lęk,
lęk. Pasja umiera od tego. Umarła – wstanie. Może jeszcze nie jutro. Cierpliwość.
Egipt:
Egipt:
- Wyglądacie jak anioły – pojawił się nagle,
powiedział i odszedł. Piaskowa gallabija i biały zawój na głowie. Arab, kierowca, który przywiózł nas
na pustynię. Reszta gdzieś odjechała warczącymi quadami. Dharmasetu, najlepszy przyjaciel w drodze,
poszedł ze mną szukać pustki i ciszy. Usiedliśmy spokojni oparci plecami o
kamień. Zaufanie. Kiedyś.
Warszawa:
Warszawa:
Stoję na pustyni.
Obok Aloha Van Daath – anioł pustki. Mocno trzyma mnie za rękę. Stoimy tak sobie – i nic. Z tyłu nic, z przodu
nic. Pusta przestrzeń. Zaufanie. Dziś.
I link, gdybyście mieli ochotę o Aloha Van Daath poczytać http://www.czasduszy.pl/aktualnosc-Pluton__Daath__Aloha_van_Daath-13532709236215.html
I link, gdybyście mieli ochotę o Aloha Van Daath poczytać http://www.czasduszy.pl/aktualnosc-Pluton__Daath__Aloha_van_Daath-13532709236215.html
rys. Kinga Kłosińska |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz