Kolejna noc pełna niepokoju.
Lęki, widma przeszłości, widma przyszłości. Pies obrażony za moje miotanie się
po łóżku ostentacyjnie wyniósł się z pokoju. Docieram do bólu, źródła
cierpienia. Nie chcę być już ofiarą. Ofiarą charakteru mojej mamy, ofiarą
okoliczności. Poranek budzi mnie wymiętą i zapuchniętą od płaczu. Podobno jak
się jest w procesie nie ma szans, żeby dobrze wyglądać. Idę na spacer. Wiatr
wywiewa myśli. Czuję wdzięczność za istnienie, za istnienie na tej właśnie
planecie. Oglądam z ciekawością szare, bezlistne drzewa, błotnistą ścieżkę.
Twarz i włosy wystawiam na porywisty wiatr. W niebie błękitne dziury. Dziękuję,
że tu jestem, ze tu a nie na jakiejś pustynno-skalistej planecie w innej
galaktyce. Jakim cudem jest Ziemia. Dziękuję za to, ze jestem bez pracy,
„uwięziona” w rodzinnym domu, bez
pieniędzy, bez ludzi wokół, z tymi wszystkimi dziwacznymi związkami i fuchami,
żeby przetrwać. Trudna i wyboista droga do siebie. Ale droga. Ale do siebie. Michał
napisał w „I” – „Trzeba wiele przejść, żeby dojść do siebie”. W domu z
zachwytem otwieram okno i wpatruję się w śnieżną zadymkę. Bez ściemy. Przypominam
sobie ciekawość, mnie - dzieciaka, który z bezgraniczną cierpliwością,
godzinami wpatrywał się w ścieżki mrówek wędrujących dolinami kory na starym
klonie. Bez sensu na pozór, bez myślenia, bez oczekiwania, ze to po coś, ze coś
z tego wyniknie. Na tym polega życie myślę. Dawno temu straciłam marzenia.
Każda, najmniejsza próba kończyła się poruszeniem umysłu – no tak, ale co z
tego będziesz miała, z czego będziesz żyła jak wyjedziesz do Indonezji, albo
będziesz malować obrazki do szuflady. Odpuszczam choć samej mnie wydaje się to
niemożliwe. Jestem samotna, bez kasy, bez pracy, bo pewnie tak ma być żebym
zrozumiała, dosięgnęła rdzenia zniechęcenia i strachu. I, co dziwne, zaczynam
czuć się szczęśliwa. Bez tego siedziałabym pewnie w wygodnym ciepełku cały czas
myśląc, że za rogiem jest coś znacznie fajniejszego. Nie wiem czy jest. Pewnie
tak więc ruszyłam tyłek i doszłam do zera.
Poczuć miłość do świata, do ludzi, do rodziny, do wszystkich naszych
uwikłań, lęków, które prowadzą nas do przestrzeni. Wielkiej, pustej przestrzeni, która czeka na
zapełnienie Miłością, szczęściem, bogiem, nadzieją czy co kto tam potrzebuje. Cholera,
nie lubię sama takich nawiedzonych opowieści ale dziś po prostu muszę. Ktoś na
FB wrzucił wróżbę – 20 strona 15 zdanie książki leżącej najbliżej ciebie to
zapowiedź na przyszły rok. W pierwszej książce 20a strona to czysta, biała
kartka. W drugiej jest 14 zdań. To jak znak, nie zapowiedź nieistnienia. Raczej
jak wyzwanie – teraz wszystko w moich rękach. To, czym zapełnię tą kartkę zależy
ode mnie. Dostałam możliwość wyboru. Albo siedzieć tu i czuć się jak w
więzieniu albo zmienić nastawienie i poczuć wdzięczność za istnienie.
Wracając ze spaceru spotykam
Przemka, od lat niewidzianego brata koleżanki ze szkoły. Patrzy mi w oczy i rozmawiamy.
Rzadko ludzie patrzą w oczy. Sama nieczęsto na to się zdobywam, stłamszona
wstydem, własnymi ocenami i poczuciem niezasługiwania. Cudowna, szczera i
ciepła rozmowa pod sklepem. Noś czapkę, Kinga, prosi na koniec, uważaj na
siebie. I to jest cudownie szczere. I wreszcie zacznę nosić czapkę. Może to
głupie ale mam nadzieję, że wiecie o co chodzi. Spotkałam anioła. I wierzę, że
spotkałam go, bo właśnie odpuściłam. Zaufałam, odsłoniłam brzuch i przestałam
szarpać życie. Nie muszę niczego wymyślać, a już najbardziej siebie samej,
kombinować i próbować wyrwać coś od życia. To nie jest pole walki. Właśnie
dostaję to czego potrzebuję. Czasem trudno to zauważyć.
|
Z serii Bogowie, Kinga Kłosińska |